GŁÓWNA FOTOGRAFIA FANTASTYKA LINKI

KILKA INFORMACJI O NAS

Agnieszka - Moje beztroskie życie zaczyna się w Warszawie na Mokotowie, gdzie spędziłam 14 lat i gdzie było mi dobrze. Życie zamykało się w obszarze od Supersamu przy placu Unii Lubelskiej po ulicę Woronicza. Co prawda szkoła 202 imienia bohaterskiego Pułku Strzelców Budziszyńskich dziś jest szkołą imienia Janka Bytnara, ale poza tym niewiele się zmieniła. W pobliżu mieliśmy imponujące kino Moskwa. Tam młoda duszyczka zetknęła się po raz pierwszy z arcydziełem kina amerykańskiego: "Aliens" czyli "Obcy 2". Do dziś pamiętam, że na film zabrała mnie moja własna matka i przez całą drogę do kina streszczała mi część pierwszą. Oczywiście, poza kinem Moskwa było jeszcze kino Stolica - dzisiaj Iluzjon, oraz kino Grunwald w Klubie Wojskowym. Słuchało się Trójki, kupowało się klocki Lego za ciężko zarobione substytuty dolarów i jakoś się żyło. Aż nadeszło wydarzenie, które odmienić miało całe moje przyszłe życie. Otóż zostałam wyrwana z tego miłego i bezpiecznego peerelowskiego środowiska, ponieważ rodzice wyjechali za pracą do Francji. I tak jako czternastolatka, całkowicie nieprzygotowana psychicznie na kontakt z Zachodnią Cywilizacją, wylądowałam w Paryżu.
    Stolica Francji przywitała mnie diabelnie upalną pogodą. Zamieszkałam w siódmej dzielnicy, tuż przy Placu Inwalidów. Rodzice, uznawszy najwyraźniej, że się dziecko w Polsce strasznie obijało, posłali mnie do dwóch szkół jednocześnie. W dni powszednie uczęszczałam do szkoły francuskiej, a w dni wolne od tejże - do szkoły polskiej. Niestety College Condorcet (przy Rue d'Amsterdam w dzielnicy 8mej) do moich ulubionych nie należał. Mieścił się w starych kamienicach, miał dwa ciemne podwórza i z zewnątrz prezentował się prawie jak więzienie. Po roku znalazłam inną szkołę, dużo bliżej domu, do której drogę umilały mi witryny sklepowe, na których zawsze coś ciekawego dało się wypatrzeć. College Jules Romain, zwany swojsko Żulem, prezentował się o wiele sympatyczniej. Podwórko było otwarte, rosły tam nawet drzewa! Przed wszystkim zaś z klas roztaczał się widok na Wieżę Eiffla, a co ja poradzę, że darzę tą konstrukcję dużym sentymentem. Uwielbiałam spacery na Pola Marsowe - szliśmy Rue Cler, zaliczaliśmy po drodze piekarnię, sklep z serami, pocztę - korespondencja z ukochanym krajem odbywała się wtedy za pośrednictwem poczty! Co lato przyjeżdżali do nas rodzina i znajomi, z którymi wypuszczaliśmy się zwiedzać Francję. Z tego wszystkiego najbardziej ukochałam Bretanię i jej mieszkańców (dzięki rodzinie Chacun z Concarneau) oraz piwniczki przy winnicach nad Loarą. Aż do momentu, gdy francuscy znajomi zorganizowali wypad na wyspę d'Yeu - jak dla mnie raj na ziemi. Mało mieszkańców, wyspa stworzona dla pieszych i rowerzystów, z sosnowymi lasami i pięknym wybrzeżem. Czekajcie, otrę łezkę tęsknoty.
    Powinnam pewnie wspomnieć, że dzięki francuskiej telewizji, znajomym i zbiegowi okoliczności, wpadłam w paryskie środowisko fanów mangi i anime. Miałam przedsmak życia polskiego fantasty - spotkania kameralne i duże zjazdy miłośników japońskich kreskówek, oglądanie filmów po nocach z kiepskiej jakości kaset VHS, wyrywanie sobie z łap wydawnictw sprowadzanych z Japonii... to były prawdziwe początki niezwykłego boomu na japońszczyznę na Zachodzie. A ponieważ ja osobiście lubię wiedzieć, czym się tak fascynuję i co mówią bohaterowie filmów i komiksów - zdecydowałam się pouczyć japońskiego. W momencie, gdy trzeba było złożyć papiery na studia - bez wahania wybrałam japonistykę Uniwersytetu Warszawskiego. Wróciłam do kraju na egzaminy wstępne, które nie wiem jakim cudem zdałam. Nawet nie raczyłam przecież złożyć dokumentów na jakikolwiek inny kierunek. Słodka beztroska - to chyba zostaje człowiekowi po zbyt długim przebywaniu na obczyźnie. Wydaje się, że jak się ma coś udać, to się musi udać i już.
    Wraz z powrotem do kraju i rozpoczęciem studiów, moje życie zaczęło się nagle dość intensywnie zmieniać.
    Ciąg dalszy nastąpi...

CD (zgodnie z zapowiedzią nastąpił):

    Wraz z powrotem do kraju i rozpoczęciem studiów, moje życie zaczęło się nagle dość intensywnie zmieniać. Wpadłam jak śliwka w kompot w warszawskie środowisko japonistyczne. Zassało mnie i wciągnęło aż po samo dno – gdy teraz o tym myślę, to przez pierwsze dwa lata uniwersytetu naprawdę niewiele mnie obchodziło równie mocno co moje ukochane studia. Poznałam ludzi, z którymi można w ogień iść. Grupa składała się zaledwie z 20 osób, ale za to jakich! Każdy stanowił zbiór drobnych dziwactw i dość oryginalnych zainteresowań, trzeba było się naprawdę starać, żeby poczuć się tam outsiderem. Nasi wykładowcy również okazali się ludźmi niestandardowymi. Do dzisiaj czule przechowuję koszmarnie stare notatki z bon motami pana Okazaki, który uczył nas praktycznego japońskiego. Należało być przygotowanym naprawdę na wszystko – nawet na to, że zaraz po wejściu do sali na zajęcia o 8 rano, wykładowca zapyta nas słodko o wielkość długu Polski w Klubie Paryskim – do wygłoszenia po japońsku. Szczęśliwi ci, którzy nigdy nie musieli przetwarzać w zaspanym umyśle milionów i miliardów w ogonkami na japoński sposób liczenia dziesiątkami, setkami, tysiącami i dziesiątkami tysięcy. Zapewne te intelektualne ćwiczenia były wielce rozwojowe, chociaż u siebie jakiegoś szczególnego postępu nie zauważyłam. Za to codziennie pół dnia spędzałam na zgłębianiu tajników japońszczyzny na uniwerku, a drugie pół na zakuwaniu w domu. Nie miałam wtedy jeszcze dostępu do Internetu, relaksu dostarczało mi czytanie książek i byłam szczęśliwa.
    Trochę udzielałam się w raczkujących środowiskach maniaków mangi i anime w Polsce, ale szybko wyszło na jaw, że nie bardzo wystarcza mi na to czasu. Za to poznałam znów sporo fajnych ludzi i w sumie to dzięki mandze zostałam kiedyś zaproszona do klubu fantastyki Rassun, żeby przygotować jakąś prelekcję na ten temat. Moje związki z fantastyką były dotychczas dość luźne – po prostu czytałam książki, nie udzielałam się jednak w żaden sposób konwentowo, tylko raczej dyskutowałam o lekturach w gronie znajomych. Atrakcji wyjazdowych dostarczały mi zgrupowania zwane „obozami japonistycznymi”. Mój rok razem z ludźmi z roku niżej zabrał się za organizowanie obozów, ponieważ dowiedzieliśmy się, że dawno temu były praktykowane wyjazdy integracyjne połączone z zajęciami. Zapraszano wtedy Japończyków, którzy zgodzili się jechać, jechała kadra wykładowców i oczywiście studenci. Skoro była piękna tradycja – należało ją podtrzymać. Tak doszło do pierwszego obozu w Rynie na Mazurach. Zamieszkaliśmy w domkach nad jeziorem po 6 osób w domku. Rano odbywały się zajęcia. A potem.... no cóż, w Rynie funkcjonowała jedna dyskoteka, która okupowaliśmy przez bity tydzień co wieczór. Powiedzmy sobie szczerze: obóz japonistyczny to taki baaaardzo długi konwent. Bardzo długi, szczególnie dla wątroby. Zarówno studenci jak i wykładowcy pod koniec byli bardzo zmęczeni wysiłkiem umysłowym i ilością przyswojonej wiedzy. Dzięki obozom wprowadziliśmy praktykę grania wśród japonistów w japońskie gry, a konkretnie w mahjonga i hanafudę. Kolejne obozy organizowane były co roku, odwiedziliśmy tez Soczewkę pod Piłą i Żegiestów nad Popradem. Wszędzie podejrzewam długo nas pamiętano. W Żegiestowie na przykład część osób struła się leczniczymi wodami, które uatrakcyjniały nam pobyt niesamowitym smrodem. Z koleżanką symulowałyśmy chorobę gardła, żeby sobie poodwiedzać pana doktora, który był w ośrodku i był – podobno – przystojny. Elementem centralnym każdego obozu była impreza zwana otrzęsinami, kiedy to studenci najmłodszego rocznika przechodzili wstrząsające zadania, aby stać się pełnoprawnymi japonistami. Pasowanie na japonistę odbywało się przeważnie chochlą lub innym narzędziem, które akurat wpadło nam pod rękę w kuchni. Nożem nie, noże jakoś nas omijały. Zadania były bardzo wyrafinowane, na przykład śpiewy, tańce, pisanie znaków z zastosowaniem ciała jako jedynego narzędzia, łapanie groszku pałeczkami. Podczas obozów udało nam się naprawdę dobrze zintegrować, więc nasze środowisko zrobiło się jeszcze bardziej hermetyczne. Kiedy na jedną imprezę japonistyczną, która urządzałam w domu, trafił kolega nie zrzeszony, siedział na tapczanie i bardzo szeroko otwierał zdumione oczy, zaś pod koniec zapytał z wielkim entuzjazmem: „zaprosisz mnie na następną?!?”. Niech to będzie najlepszą rekomendacją szaleństwa, jakie potrafi ogarniać japonistów zgromadzonych w swoim TWA.
    Wracając do wątku fantastycznego - w Rassunie wpadłam w środowisko fantastów rasowych i miałam przyjemność poznać kilka osób z klubu Nexus przy Wojskowej Akademii Technicznej. Jedną z tych osób jest mój kochany mąż, którego bardzo skrócona biografia zamieszczona jest obok! Zbiegło się to w czasie z wyjazdem rodziców. Należy bowiem wyjawić wreszcie światu straszną prawdę: moi kochani rodzice zwinęli się z powrotem do Francji kiedy byłam na 3 roku studiów. Zostawili mnie samą i nieutuloną w żalu. Zamieszkał ze mną dziadek, z którym po pierwszych zgrzytach stworzyliśmy dość zgodną ekipę. Po okrutnym odstawieniu od spódnicy mamusi wymagałam niewątpliwie pocieszenia, w czym wybitnie pomogła mi nowo zawarta znajomość z niejakim Kiwaczkiem.
    Teraz należałoby odpowiedzieć na nasuwające się z całą pewnością pytania o początki naszej znajomości. Było fajnie, bardzo dużo spacerowaliśmy, więc się przeziębiłam, bo to było w lutym. Mój pies go obszczekał. W Iluzjonie grali Obcego i w ramach romantycznych randek zaliczyliśmy wszystkie części.  Mój dziadek nucił piosenki o zakochanych jak na nas patrzył i chyba się z nas wszyscy naokoło nabijali. Ale my tego nie dostrzegaliśmy, płynąc na białej chmurce uniesienia. I już, starczy tego romantyzmu!
    Wena się wyczerpała, ciąg dalszy nastąpi...
Jacek - pochodzi z Nowęcina, ale z wyboru gdynianin. Absolwent chemii Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie.
- Urodziłem sie i wychowałem w dzisiejszym powiecie lęborskim. Podstawówka im. Feliksa Dzierżyńskiego, Liceum im. Stefana Żeromskiego przeleciały jak błyskawica i  udałem się do Warszawy na studia. 5 lat na Wydziale Inżynierii, Chemii i Fizyki Technicznej zaowocowały uzyskaniem wykształcenia i odpowiedniego stopnia wojskowego, ale zakończyły się przydziałem służbowym na Śląsku Opolskim. Półtora roku spędzone w Jastrzębiu Śląskim dało mi na tyle w kość, że przeniesienie do Gdyni potraktowałem jak dar niebios. I tak już od kilku lat mieszkam w Gdyni, służę w Marynarce Wojennej i bardzo to sobie chwalę. Co tu duzo gadać - kocham morze i nie wyobrażam sobie życia z dala od bałtyckich plaż.
    Co mnie pasjonuje? Chemia, fantastyka i fotografia. Ta ostatnia coraz bardziej i bardziej.