|
Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt,
dowódca Szóstej Kompanii Szóstego Pułku
Górskiej Straży, ma przed sobą ciężkie zadanie. Ledwo co objął
dowództwo nad nowo utworzonym oddziałem, a już dostał
rozkaz, by wytropić i zniszczyć grasującą na pograniczu bandę
Shadoree. Przeciwników bardzo niebezpiecznych, słynących
z bestialskich mordów, absolutnie pozbawionych litości
i polujących na ludzi jako na źródło pożywienia. Brzmi
groźnie? W takim razie nie należy zapominać jeszcze o tym, że
w plemieniu tym urodziło się wielu zdolnych adeptów magii,
w jej dzikich i nieokrzesanych, lecz bardzo groźnych
w bezpośrednim starciu aspektach. Zaś nasz dzielny porucznik ma do
dyspozycji jedynie czterdziestu żołnierzy i jednego maga.
W dodatku cywilnego, zatrudnionego w wojsku jedynie
z okazji polowania na Shadoree. No cóż. Górska Straż
nigdy nie unikała zadań ocierających się o samobójstwo, nie
zrezygnuje więc i w tej sytuacji. Wszak ktoś musi strzec
północnej granicy meekhańskiego imperium.
Tymczasem na południowych,
pustynnych rubieżach Meekhenu kupiec Aerin-ker-Noel targuje się
z Harribem, synem Arana. Obiektem negocjacji są stada bydła,
które przyprowadził wódz koczowników.
A sprawa nie jest taka prosta. Przestrzegać trzeba bowiem
wypracowanych przez długie lata ceremoniałów, stosować sztuczki,
które sprawią, że przeciwnik będzie bardziej skory do ugody
i ustępstw. Krótko mówiąc: ciężki kawałek chleba.
Jednak Aerin na tego typu transakcjach zbudował swój majątek,
nic więc dziwnego, że to on jest w tej sytuacji rozgrywającym.
Dodatkowo, cała procedura ma mieć także funkcje edukacyjne –
całości przyglądają się bowiem z ukrycia dzieci kupca. Na
szczęście bardzo pomocny w tego typu targach okazuje się być
ochroniarz kupca, którego obecność i stoicki spokój
wraz z wystającymi zza pleców rękojeściami dwóch
mieczy powodują dużą niechęć do czynów nierozważnych
i uwłaczających świętym prawom gościnności. Wszak w ferworze
targów któryś z gości mógłby przez przypadek
wyciągnąć z pochwy broń, co bardzo naruszyłoby ceremoniał
i zasady dobrego wychowania. Na szczęście obecność Yatecha,
pochodzącego ze słynącego z bitności i wojennego kunsztu
plemienia Issarów, bardzo łagodzi obyczaje.
Ciężkim zadaniem jest napisanie
recenzji z książki Roberta M. Wegnera „Opowieści
z meekheńskiego pogranicza. Północ-Południe”. Nie
dlatego, że jest to książka zła, wprost przeciwnie, lecz z powodu
jej konstrukcji. Całość składa się z ośmiu opowieści, po cztery na
każdą z wymienionych w tytule granic. Te minicykle są
spójne wewnętrznie, jednak opowieści z północy są
odmienne od tych z południa. Te pierwsze można określić jako
militarne fantasy. Ot, mamy dzielnego dowódcę, bitny oddział,
ciekawych przeciwników, sceny bitewne i intrygi łapiące za
chłopięce serce. W życiu naszego oddziału liczy się jedynie
służba, bohaterowie nie mają czasu na miłości, rodziny –
a przynajmniej tylko na stronie militarnej skupia się autor.
Poznawany świat zdaję się być prosty, czarno-biały. Ot, po prostu mamy
dobry oddział wojska oraz złego i okrutnego przeciwnika,
którego trzeba zniszczyć. Im dalej będziemy zanurzać się
w akcję, tym bardziej obraz świata będzie się komplikować
i oprócz wszędobylskiej czerni i bieli pojawią się
liczne odcienie szarości. Tymczasem w części poświęconej rubieżom
południowym skupiamy się od początku na rodzinnej stronie życia.
Poznajemy kupca Aerina, jego żonę, dzieci, służbę i ochroniarza.
Wchodzimy od razu w świat pełen intryg, interesów, szlachty
i mieszczaństwa. Tu w razie zagrożenia nie pojawi się oddział
regularnej armii, lecz najpierw liczyć trzeba na własną ochronę. Czy
może być coś bardziej odmiennego niż fabuła, w jaką zanurzyliśmy
się na początku książki?
Nie zetknąłem się wcześniej
z twórczością pana Wegnera, od tej pory śledzić ją będę
z zainteresowaniem. Przyczyn takiej postawy mogę wymienić kilka
i wszystkie one znalazły się na kartach „Opowieści
z meekheńskiego pogranicza”. Po pierwsze, ciekawy
i w oryginalny sposób wykreowany świat – fantasy
bez elfów i krasnoludów, pełne ludów
z własną tożsamością i historią, geografią wymuszającą
konflikty, ekonomią determinującą trasy przemarszów wielkich
armii. Po drugie, bohaterowie, w których można uwierzyć
i z zainteresowaniem śledzić ich losy. Po trzecie, budowa
fabuły, wprowadzająca powoli w tajniki świata, umożliwiająca
odkrywanie nowych sił rządzących Meekhenem i jego sąsiadami.
Dzięki takiemu zabiegowi podczas lektury nie nudziłem się, wręcz
przeciwnie – z zadowoleniem stwierdzałem, że świat
przedstawiony na kartach książki nie jest taki prosty
i nieskomplikowany, jakby się to mogło na początku wydawać.
Kolejną zaletą tej opowieści jest język. Autor posługuje się nim
sprawnie, potrafi zapanować nad pułapką patosu, w którą
łatwo wpaść, opisując dzielnych żołnierzy stojących na straży
nienaruszalności granic imperium.
Z drugiej strony, można
się też doszukiwać wad twórczości Roberta Wegnera. Podczas
lektury pojawia się wrażenie pewnego trudno uchwytnego podobieństwa do
„Księgi Całości” Feliksa W. Kresa. Nie mogę nazwać tego
wtórnością, opowieści tych dwóch pisarzy zbyt
różnią się od siebie, jednak obaj twórcy wykorzystują
podobne środki wyrazu i podobnie budują fabuły. Nie oznacza to, że
twórczość Wegnera na tym traci, lecz uważam, że za tym autorem
ciągnąć się będzie wciąż porównanie do Kresa. Co nie powinno
jednak umniejszać wartości „Opowieści z meekheńskiego
pogranicza”.
Podsumowując, moja opinia
o książce Roberta M. Wegnera jest jak najbardziej pozytywna.
Złożona budowa całości, dobry język, wciągająca fabuła – to
bardzo dobre powody, by sięgnąć po książkowy debiut tego autora.
Jacek Falejczyk
Robert M. Wegner
Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe
Powergraph, 2009
Stron: 570
Cena: 32,00
|
|