GŁÓWNA O NAS FANTASTYKA FOTOGRAFIA LINKI

 Bohater z zamrażalnika

   Konflikt klasyczny jak sama idea space opery. Wielka wojna na kosmiczną skalę. Demokratyczny Sojusz od stu lat zmaga się z Syndykatem, rządzoną twardą ręką strukturą korporacyjno-polityczną. Walki trwają już tak długo, że mało kto pamięta, od czego się zaczęły. Za to wszyscy pamiętają „Black Jacka” Geary’ego – oficera, który na początku konfliktu pokazał jak się walczy. Syndykat nie wspomina go za dobrze, wiadomo, nie podziwia się kogoś, kto boleśnie uświadomił flocie, że podbój Sojuszu wcale nie będzie szybką i łatwą operacją. Zdecydowanie inaczej jest po drugiej stronie linii frontu.

   W trudnych czasach ludzie potrzebują wzorów, drogowskazów, przewodników. Kogoś, kto własnym przykładem pokaże, że można, nawet kosztem najwyższej ofiary, dać innym nadzieję na przyszłość. Kimś takim dla Sojuszu stał się właśnie „Black Jack” Geary, dowódca niewielkiej eskadry eskortowej. Okrętów, które sto lat temu wpadły wraz z osłanianym konwojem w zasadzkę. Jednostek, które potrafiły związać walką siły nieprzyjaciela tak długo, by udało się ewakuować wszystkie cywilne statki. Wszystko to odbyło się jednak sporym kosztem. Eskortowce zniszczono, zginęło mnóstwo ludzi. Jednak dzięki postawie dowódcy, który pozostał sam na pokładzie, zdążono ewakuować wszystkich żywych. „Black Jack” walczył do końca, samodzielnie obsługując systemy uzbrojenia. Legenda mówi, że pozostał na mostku do końca, do momentu kiedy wybuch reaktora utopił okręt w atomowej zagładzie. Nic więc dziwnego, że jego postawa stała się natchnieniem dla przyszłych pokoleń. Szaleńcza odwaga, nieustępliwość w obliczu nieuchronnej śmierci – stały się wręcz doktryną wpajaną młodym oficerom i marynarzom wysyłanym co roku na front.

   Z legendami bywa jednak różnie. Może się na przykład zdarzyć, że po stu latach ktoś napotka dryfującą w przestrzeni zapomnianą kapsułę ratunkową. Że, ku zdumieniu wszystkich, znajdą w niej zahibernowanego bohatera. I co z takim fantem zrobić? Zwłaszcza w przededniu ofensywy, która wreszcie ma umożliwić zwycięskie zakończenie konfliktu. No cóż, wydaje się, że zarówno admiralicja jak i sam kapitan Geary będą mieć z tym mnóstwo kłopotów. A jak się to wszystko potoczy dalej? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie na kartach powieści Jacka Campbella „Zaginiona flota. Nieulękły”.

   Space opera to konwencja ciekawa. Zmagania wielkich flot w kosmicznej pustce, cała masa fantastycznych gadżetów, losy ludzi rzuconych w wir historycznych zmagań to mieszanka, która może dać nam przyjemność z lektury. Często w książkach tego gatunku czuć ducha „Gwiezdnych wojen”. I często, jak w dziele Lucasa, autorzy nie zwracają uwagi na ograniczenia jakie wprowadza elementarna fizyka. Rzecz jasna, fazery, torpedy neutronowe, hipernapędy, kompensatory przyspieszeń mogą wszystko wytłumaczyć, jednak czasami chciałbym przeczytać coś, co da mi większe poczucie „realności”. I, w pewnej części, „Nieulękły” sprostał temu wyzwaniu. Dostałem więc okręty poruszające się z niewielkimi, jak na standardy space opery, prędkościami, floty, którym kończy się szybko amunicja i paliwo, bronie wykorzystujące starą i nudną energię kinetyczną. Rzecz jasna – nie obyło się bez pól energetycznych i kompensatorów przyspieszeń, ale dzięki temu powstała interesująca mieszanka.

   Ciekawym zabiegiem jest też postawienie głównego bohatera do walki ze swoją własną legendą. Danie mu możliwości obserwowania tego, jak jego czyny wpłynęły w ciągu stu lat na ludzi i, szerzej, na społeczeństwo. A nie były to małe wpływy.

   Do innych zalet „Nieulękłego” zaliczyłbym też ciekawą fabułę, kilka nieźle zarysowanych postaci drugoplanowych, czy też lekki język, typowy dla tego typu literatury.

   Nie jest to jednak pozycja bez wad. Nie przekonał mnie autor do założeń ogólnych świata akcji. Sto lat to szmat czasu, zwłaszcza w warunkach nieustającej wojny. Tymczasem główny bohater nie ma praktycznie najmniejszych problemów ze znalezieniem się w „przyszłości”. Zna obsługę większości urządzeń czy systemów. Poważne zmiany nastąpiły chyba jedynie w mentalności ludzkiej. Nie jest to jednak wada dyskwalifikująca całość. Wystarczy mała dawka zawieszenia niewiary. Innym problemem jest też pewna wtórność fabularna, pewne założenia akcji wydają się jakby żywcem wzięte z serialu „Battlestar Galactica”.

   Nie mogę też wiele dobrego powiedzieć o polskim wydaniu powieści. Z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że słownik wyrazów bliskoznacznych podaje, że okręt i statek to mniej więcej to samo. Jednak za każdym razem, kiedy tłumacz przekonuje mnie, że nafaszerowana uzbrojeniem i kierowana przez wojskową załogę jednostka jest statkiem, wywołuje to we mnie odruch sprzeciwu. Przyznam, że choć zaczynam się do tego przyzwyczajać, jednak przejść nad tym do porządku nie mam zamiaru. Spotkanie się z takimi „kwiatkami” wybija mnie bowiem z rytmu i powoduje zbędną irytację. Z informacji, jakie można znaleźć w Internecie, wynika też, że „Nieulękły” jest pierwszym tomem dłuższego cyklu. Ze świecą jednak można szukać informacji o tym na okładce czy wewnątrz powieści. W zamian za to dostajemy do ręki książkę rozdmuchaną do przesadnych rozmiarów. Ale do tego także zdążyłem się przyzwyczaić.

   Pozostaje pytanie, czy warto sięgnąć po powieść pana Campbella? Mimo wszystkich zastrzeżeń odpowiem, że tak. Nie jest to, rzecz jasna, książka dla każdego, jednak miłośnicy gatunku powinni bez większego lęku sięgnąć po sagę o „Black Jacku” Gaerym, dostaną bowiem porcję niezłej rozrywki na dwa-trzy wieczory.

Jacek Falejczyk

 Jack Campbell
Zaginiona flota. Nieulękły
Tłum. Robert J. Szmidt
Fabryka Słów, 2008
Stron: 416
Cena: 33,90


Recenzja powyższa ukazała się po raz pierwszy w czasopiśmie internetowym Fahrenheit nr 64