GŁÓWNA O NAS FANTASTYKA FOTOGRAFIA LINKI



 W pogoni za Lewiatanem

   Zacznijmy od najważniejszego: powieść „Galeony Wojny” Jacka Komudy to nie jest fantastyka. Kiedy już o tym zostaliście poinformowani, mogę spokojnie przejść do części dalszej recenzji, która – czego nie ukrywam – będzie pozytywna.

   Polska popularna proza marynistyczno-historyczna praktycznie nie istnieje. Poza trylogią o korsarzu Janie Martenie autorstwa Janusza Meissnera nie potrafię sobie przypomnieć innych powieści opiewających morskie zmagania naszych przodków. Tak już widać musi być. Nie jesteśmy morskim narodem i nie potrafimy wykorzystywać szans związanych z szerokim dostępem do słonej wody. No cóż, smutne, ale jakże prawdziwe. Na pocieszenie można powiedzieć jedynie to, że prawie nigdy w naszej historii nie myśleliśmy o rozwijaniu potencjału morskiego i wykorzystywaniu szans, jakie niesie ze sobą. No właśnie – prawie nigdy. Jednak kiedyś, dawno, dawno temu był sobie król który miał sen. Sen o Rzeczypospolitej jako morskiej potędze, o flocie pod biało-czerwoną banderą potrafiącą zabezpieczyć nasze interesy na Bałtyku, a nawet dużo dalej. Tak przynajmniej mogłaby się zaczynać jakaś bajka, bo rzeczywistość nie była aż tak różowa. Ale rozważania nad problemami zostawmy historykom, dla nas bowiem ważne jest to, że w roku pańskim 1627, dnia 28 listopada, na wodach Zatoki Gdańskiej, niedaleko Oksywia rozegrała się największa w naszej historii bitwa morska, zwana Bitwą pod Oliwą. O tym zaś, jak do niej doszło oraz o historii Arendta Dickmanna, admirała polskiej floty, opowiedział nam na kartach swej dwutomowej powieści Jacek Komuda.

   Gdańsk zawsze był bogatym miastem. Liczne przywileje, zarówno te oficjalne, jak i te nigdy niespisane, zapewniały mu prawo do obsługi całego morskiego handlu Rzeczypospolitej. Jak uczy ekonomia – monopole są najlepszymi interesami – tak więc gród nad Motławą stanowił finansową potęgę. Ale tylko finansową. Brak armii z prawdziwego zdarzenia, brak floty wojennej, brak wspólnej polityki morskiej, a w zamian za to wiele lokalnych konfliktów między najbogatszymi mieszczanami to mieszanka, która nie zapewnia stabilności w czasach dziejowych zawieruch. A taką niewątpliwie była wojna polsko-szwedzka ciągnąca się od lat. Siła Gdańska to handel – cóż jednak z nim będzie, kiedy flota szwedzka rozpoczęła morską blokadę miasta? Dzielni kapitanowie statków i okrętów mogą spróbować przebić się przez, nie do końca szczelne, kordony, jednak prowadzenie normalnej wymiany handlowej w takich okolicznościach jest bardzo utrudnione. Nieszczęścia, według przysłowia, chodzą zwykle parami. Tak jest i w tym przypadku. Oprócz zagrożenia ludzkiego, klasycznego, w postaci szwedzkich galeonów, na pobliskich wodach czai się też coś ponadnaturalnego. Okropny stwór morski Lewiatan atakuje statki i w bestialski sposób morduje całe załogi. A następnie znika w odmętach, pozostawiając nienaruszony ładunek i budzące grozę zapisy w dziennikach pokładowych. Nic więc dziwnego, że na marynarzy i oficerów floty padł blady strach. Coraz trudniej skompletować załogi, coraz mniej statków odbija od portowego nadbrzeża, coraz mniej brzęczącej monety wpada do kiesy gdańskich bogaczy.

   Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Arendt Dickmann, niegdyś znany kapitan, dziś zubożały kupiec ma inne problemy na głowie. Jego ukochana żona od lat pogrąża się w chorobie. Na nic zdają się starania sowicie opłacanych medyków i znachorów. Nikt nie potrafi wybudzić Elżbiety Dickmann z letargu. Jedynym skutkiem poszukiwania lekarstwa są kolejne licytacje części majątku i następne pożyczki zaciągane na poczet opłacania nieskutecznych kuracji. I to właśnie konieczność spłacenia długów spowoduje, że przyszły admirał będzie zmuszony powrócić na wodę i rzucić się w pogoń za mitycznym Lewiatanem. A wraz z nim przez wzburzone wody Bałtyku, przez nadmorskie osady i miasteczka, przez bitwy oraz potyczki ruszymy i my.

   Mamy w Gdyni ulicę Arendta Dickmanna, mamy Rondo Bitwy pod Oliwą, mamy nawet 6 Oliwski Ośrodek Radioelektroniczny Marynarki Wojennej im. Admirała Arendta Dickmanna, można by więc pomyśleć, że pamięć o tym kapitanie żyje i ma się dobrze w świadomości społecznej. Ze wstydem jednak muszę przyznać, że poza ogólnikową informacją o tym, że był on głównodowodzącym naszej floty w Bitwie pod Oliwą, nie wiedziałem nic więcej. I pewnie bym się nie dowiedział, gdyby nie Jacek Komuda i jego powieść. Ale nie jest to jedyny pozytyw płynący z lektury. Jest ich tam zdecydowanie więcej. Mamy w tym utworze wciągającą intrygę, mamy akcję pędzącą do przodu i nie pozwalającą na zbyt długie przerwy w lekturze, mamy wspaniałą panoramę siedemnastowiecznego Gdańska i sporych kawałków wybrzeża. Do zalet zaliczam także niezwykle barwne i niepozbawione ludzkich cech postaci. Ze świecą szukać można na kartach tej powieści papierowych i płaskich bohaterów, prawie każdy ma za sobą jakąś tragedię czy tajemnicę. Pozwala to wciągnąć się w lekturę i przywiązać do głównych aktorów występujących w tym thrillerze historycznym – tak bowiem wypada sklasyfikować „Galeony Wojny”.

   Dla ludzi z okolic Kaszub i interesujących się lokalnymi dziejami czy wierzeniami, wielką atrakcją będzie odnajdywanie na kartach powieści coraz to nowych nawiązań i odwołań do kaszubskich legend i historii. Autor dobrze orientuje się w tych zagadnieniach i ze swobodą oraz rozmachem rysuje świat od Gdańska do Łeby. Zapoznamy się więc nie tylko z miejskimi bogaczami, ale spotkamy też kaszubskich piratów czy marynarzy z całego świata, którzy wprowadzą nas w świat siedemnastowiecznego Pomorza. Świat barwny, zróżnicowany i wart poznania.

   Wypadałoby zapewne napisać też kilka słów o negatywnych stronach tej powieści, jednak trudno mi takie wyszukać. Może wynika to z tego, że książka zaspokoiła w pewnym stopniu mój głód na polską powieść marynistyczną, że wbiła się dokładnie w moje militarystyczne gusta, że pokazała szerzej wierzenia i historię moich rodzinnych stron. I zrobiła to w sposób nowoczesny, który powinien trafić do czytelników w różnym wieku. Jeśli by jednak szukać rzeczy, które nie przypadły mi do gustu, są nimi ilustracje. Oprawa graficzna stron, na których znajdujemy nienachalnie umieszczone elementy takielunku, pomaga stworzyć klimat i nie przeszkadzają w lekturze. Nie można tego jednak powiedzieć o ilustracjach głównych, które zdają się być bardziej karykaturami niż poważnymi pracami. Jest to jednak jedyny minus jaki mogę zawrzeć w tej recenzji.

   Tradycyjnie, na koniec, pozostaje odpowiedzieć na pytanie – czy czytać? Odpowiedź może być tylko jedna. Czytać! Zwłaszcza jeśli jesteście miłośnikami prozy awanturniczej, militarnej, historycznej i marynistycznej.

Jacek Falejczyk

 Jacek Komuda
Galeony wojny. Tom 1 i 2
Fabryka Słów, 2008
Stron: 400, 296
Cena: 29,99 za każdy tom


Recenzja powyższa ukazała się po raz pierwszy w czasopiśmie internetowym Fahrenheit nr 63