|
Leży przede mną książka Waltera Jona Williamsa „Upadek imperium
strachu. Wojna”. Leży i budzi mieszane uczucia. Ciężko mi jest ocenić
powieść dobrą w jednych i złą w innych aspektach. Ale zacznę może od
początku...
Było sobie kiedyś, tradycyjne dla kosmicznych oper mydlanych,
imperium. Tysiące planet, dziesiątki inteligentnych gatunków
zarządzanych przez tysiąclecia przez tajemniczych i okrutnych Shaa. Jak
to jednak zwykle bywa z imperiami, i to upadło. Jednakże przyczyną
upadku nie były wewnętrzne walki czy rewolty, lecz wymarcie rasy
rządzącej. Postawione w takiej sytuacji wysokie rody wszystkich ras
zebrały się i uradziły powołanie czegoś na kształt republiki.
Tradycyjnej dla space opery: z senatem, gubernatorami, wspólna
armią itd. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że jednemu
z gatunków, Naksydom, wyraźnie nie przypadło do gustu bycie na równi
z innymi. W wielkiej tajemnicy zebrali więc armię, poczynili
odpowiednie przygotowania i rozpoczęli rewoltę. Zaskoczone rozwojem
wypadków siły lojalistów dały się pobić w wielkiej bitwie, przegrały
walkę o obronę planety-stolicy i wycofały się na z góry upatrzone
pozycje. Pozostawiły jednak na terenach okupowanych rząd podziemny wraz
z zalążkiem sił zbrojnych. Tyle po przeczytaniu „Wojny” wiem o zarysie
głównej akcji w tomach poprzednich. Książka ta jest bowiem trzecim
i ostatnim tomem cyklu.
Początek jest wielce obiecujący. Razem z główną bohaterką
obserwujemy egzekucję praktycznie całego rządu podziemnego i jego
armii. Naksydzi profesjonalnie rozpracowali, wyłapali i zgładzili kogo
trzeba. Przy życiu pozostała jedynie trójka bojowników. To na nich
spoczął ciężar zorganizowania i prowadzenia podziemnych struktur, które
będą uprzykrzać życie okupanta. Może i byłaby to misja nie do
udźwignięcia przez tak mały zespół, jednak Naksydzi nie wiedzą nawet,
jak poważny mają problem. Otóż jedynym ocalałym oficerem jest młoda,
ale bardzo zdolna i militarnie utalentowana Caroline Sula, która
przejęła dowodzenie.
Tymczasem gdzieś w dalekim kosmosie zbiera się do walki ocalała
flota lojalistów. Ewakuowany rząd rozpoczyna przygotowania do wojny
totalnej. Na wiernych republice planetach budują się zręby nowej floty,
zaś ocalałe jednostki, podzielone na kilka zespołów, rozpoczynają misję
na głębokim zapleczu przeciwnika. Lord Gareth Martinez, młody, ale
wielce uzdolniony oficer floty kosmicznej wyrusza na wojnę. Eskadra,
w której przyszło mu służyć, leci od układu do układu, rozbijając
napotkane siły przeciwnika i niszczy stocznie, flotę cywilną oraz
wszelkie instalacje wspierające wysiłek zbrojeniowy Naksydów. Dzięki
swemu stanowisku oraz zaufaniu, jakim darzy go dowódca eskadry
Martinez, ma możliwość doskonalić i rozwijać założenia nowatorskiej
i rewolucyjnej taktyki walki kosmicznej, którą opracował w czasie
pokoju wraz ze swą kochanką. Nie muszę chyba dodawać, że ową kochanką
była Caroline Sula.
Tak wygląda sytuacja na pierwszych kartach powieści. Czytając dalej,
będziemy śledzić tworzenie ruchu oporu, rozwiązywać wraz z bohaterami
zagadki kryminalne, dowiemy się trochę o rozgrywkach politycznych na
wysokich szczeblach władzy, przeżyjemy kilka kosmicznych potyczek
i bitew. Dowiemy się więcej o świecie przedstawionym, o jego
funkcjonowaniu, technologii i organizacji. Dużą zaletą powieści jest
jej konstrukcja, pozwalająca bez problemów czytać ją jako osobną
całość. Autor sprytnie i nienachalnie wplótł w treść informacje
o przebiegu akcji w poprzednich tomach. To zdecydowanie ułatwia lekturę
osobom, które nie mają dostępu do tomów poprzednich, czyli „Praxis”
i „Rozpadu”.
W jednej
z poprzednich recenzji deklarowałem niechęć do fantasy. Teraz mogę
więc zadeklarować wielką sympatię do space opery.
Kosmiczne bitwy, okręty ścigające się w przestrzeni, nowe taktyki,
niesamowite planety i cywilizacje to coś, co mnie kręci. Tymczasem po
lekturze „Wojny” mam bardzo mieszane uczucia. Autor z wyobraźnią
i rozmachem skonstruował świat. Umieścił w nim dziesiątki ras, wyraźny
konflikt, bohaterów z potencjałem i nadał temu wszystkiemu bieg. Dał
nam cały wachlarz przynależnych gatunkowi rekwizytów. Ale całość nie
porywa. Nie zapiera tchu w piersi, nie przykuwa do książki.
Przejdźmy więc do minusów. Na początek świat. Niby bogaty,
zróżnicowany, ale jak mu się przyjrzeć dokładniej, to płaski.
Dziesiątki ras, ale konflikt wybucha tylko na styku z jedną. Do tego
obserwujemy świat tylko i wyłącznie z punktu widzenia Terran. Inne
cywilizacje są tylko tłem, nie wnoszą nic do akcji. Nawet Naksydzi są
dla nas do końca wielką tajemnicą. Wiemy, jak wyglądają i że trzeba ich
zabijać. To jednak trochę mało. Drugim problemem są główni bohaterowie.
Mają duży potencjał, ale zdają się być papierowi. Dobrzy są dobrzy,
a źli są źli. Jedynie Caroline Sula ma niejasną i zagmatwaną
przeszłość, ale i to nie wystarcza, by się do niej przywiązać. Tym
bardziej, że los jest niezwykle dla bohaterów łaskawy. Wszystko, czego
się podejmą, przynosi doskonałe rezultaty. Jeśli pojawia się problem,
natychmiast znajduje się jego rozwiązanie. Okazuje się zazwyczaj, że
kłopoty wynikają z łatwego do naprawienia przeoczenia czy zapomnienia,
lub też pojawi się stary znajomy z odpowiednimi kontaktami
u odpowiednich osób. Trzecim minusem jest tłumaczenie. W naszym języku
słowa „statek” i „okręt” mają odmienne znaczenie. Tłumacze jednak na to
zupełnie nie zważają. W częściach książki poświęconych przygodom lorda
Martineza natykamy się więc na każdej stronie na najróżniejsze
określenia okrętów. Raz są to statki, raz statki wojenne, raz okręty.
Osobie związanej z tradycją morską taki miszmasz znacznie utrudnia
lekturę – wybija z rytmu i powoduje pewną irytację. Zwłaszcza, że
w tłumaczeniu „Wojny” mylenie pojęć jest niestety normą.
Czas na podsumowanie. Mimo chęci i sympatii do gatunku nie mogę tej
powieści wystawić zbyt pochlebnej cenzurki. Bohaterowie, do których nie
mogę się przywiązać, dwuwymiarowy świat, problematyczne tłumaczenie
sprawiły, że lektura nie była czystą przyjemnością. Nie oczekuję od
tego typu książek, by stawiały przede mną problemy wyższego rzędu, by
brały się za bary z problemami świata. Oczekuję dobrej rozrywki
i wciągającej akcji. I niestety pod tym względem nie zostałem w pełni
usatysfakcjonowany. Nie znaczy to jednak, że „Wojna” jest powieścią
złą. Ma swoje dobre strony i jest niezłym czytadłem, świetną lekturą do
pociągu czy komunikacji miejskiej. I do takich zastosowań książkę pana
Williamsa mogę wszystkim polecić.
Jacek Falejczyk
Walter Jon Williams
Wojna (tom III serii Upadek imperium strachu)
Tłum: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski
MAG, 2006
Stron: 637
Cena: 35,00
|
|