|
Czasami
nachodzi mnie atawistyczna ochota poczytania artykułów, które można
znaleźć na popularnych portalach, a traktujących o naszej przyszłości.
Zazwyczaj łatwo na nie trafić. Wielkie tytuły z pogrubioną czarną
czcionką od razu zapowiadają katastroficzną zawartość. Zagłębienie się
w treść powoduje spadek ogólnego samopoczucia i czarne myśli. Czyli
zostaje osiągnięty cel – zaczynamy z lękiem patrzeć na nadchodzące lata.
Gazeta
ostatnio uraczyła mnie tekstem traktującym o zjawisku z angielska
zwanym „peak oil”. Z przerażeniem czytałem o tym, że osiągnęliśmy lub
niedługo osiągniemy szczyt wydobycia ropy naftowej. A jak to bywa ze
szczytami, po nich następuje spadek. Tak więc, w sytuacji ciągłego
wzrostu zapotrzebowania na ten surowiec, będzie to powodowało wzrosty
cen i problemy z zaopatrzeniem. Nie ma co ukrywać. Jesteśmy aktualnie
od ropy uzależnieni. Może się wydawać, że to jedynie kwestia paliwa,
ot, benzyna czy olej napędowy. Jednak sprawa jest o wiele bardziej
złożona. Ropa naftowa to transport, to energia, to przemysł chemiczny,
to nawet komputery czy alternatywne źródła energii. Może się wydać
paradoksalne, ale żeby wyprodukować panele słoneczne czy wiatraki,
zużywa się ropę. A wspomniałem już o lekarstwach? Tak, to też ropa.
Autorka
artykułu, która przestudiowała zapewne gruntownie materiały związane
z tym zagadnieniem, przedstawia nam cztery alternatywne wizje
przyszłości. Nie muszę chyba nawet mówić, że wszystkie są złe. Różnią
się tylko rozmiarami katastrofy. Najczarniejsza wizja to świat rodem
z filmu „Mad Max”, najjaśniejsza – upadek gospodarki globalnej.
W każdej z nich zawierają się konflikty zbrojne, walki o strefy
wydobycia, spadek poziomu życia. I wszystko wydaje się uzasadnione.
Proste przeliczenia i interpolacje faktycznie mogą być podstawą do
takiego prorokowania. Ale czy nie raz już nas straszono takimi
katastrofami? I czy my – fantaści – powinniśmy dać się złapać na lep
tak skonstruowanego straszaka?
Gdzie zatem czai się błąd?
Gdzie jest słaby punkt tego wszystkiego? Tam gdzie zwykle – straszący
zapominają o sile ekonomii i nauki. Wszystko jest piękne i proste, gdy
zakłada się, że wszystko zostanie po staremu, nie zmienią się
technologie, nie zmienią się warunki brzegowe. A historia uczy nas
jednego – stałe w naszej cywilizacji są jedynie zmiany. Popatrzmy więc
na to bardziej szczegółowo.
Od czego zaczniemy? Może od
samej ropy. Co to w ogóle jest? Z chemicznego punktu widzenia to
mieszanina węglowodorów. Gazowych, ciekłych i stałych. Najróżniejszych
– nie ma jednego ustalonego składu chemicznego. Zawartość składników
w ropie będzie się różnić w zależności od złoża i miejsca wydobycia.
Ropa rosyjska, do przetwarzania której przystosowana jest nasza
największa rafineria, to zupełnie inny surowiec niż ta pochodząca
z Bliskiego Wschodu. Występuje w różnego typu złożach – od wielkich
podziemnych zbiorników, przez porowate skały, niczym gąbka nasiąknięte
surowcem, do piasków roponośnych. Czym się różnią te złoża? Z naszego
punktu widzenia kosztami wydobycia. Najtaniej jest dotrzeć do złóż
z Bliskiego Wschodu, które, jak się ocenia, stanowią około 30%
światowych zasobów. Tam wystarczy wywiercić głęboki otwór, a ropa sama
pcha się w nasze ręce. Najgorzej będzie w przypadku piasków
roponośnych, występujących na przykład w Kanadzie. Kiedy ropa jest
tania i łatwo dostępna, o piaskach się nie myśli, klasyfikując je jako
rezerwy. Gdy jednak na Bliskim Wschodzie wrze kolejna zawierucha, gdy
ceny na światowych giełdach biją następne rekordy, zaczyna się opłacać
wydobycie i z tego niewdzięcznego źródła.
Nie wiemy też
do końca, skąd się to nasze cudo wzięło. Na ten temat są trzy teorie.
Najmniej popularna mówi o powstawaniu ropy w wyniku reakcji chemicznych
węglików metali, poddanych wysokim ciśnieniom i temperaturom. Na jej
poparcie nie ma za wiele dowodów, ale za to całkiem nieźle tłumaczy
skład chemiczny naszego czarnego, płynnego złota. Druga, aktualnie
obowiązująca, widzi początek ropy w szczątkach organizmów żywych, które
po geologicznych procesach znalazły się głęboko pod powierzchnią ziemi.
Tam wysoka temperatura i ciśnienie (element stały we wszystkich
teoriach) powodują przemiany chemiczne i powstanie finalnego produktu.
Niby wszystko gra, ale jednak znajdziemy tu słabe punkty. Ciężko
w ropie odnaleźć bowiem pierwiastki powszechne w organizmach żywych.
Obie te teorie to produkt dziewiętnastego wieku. Ostatnimi laty źródeł
ropy zaczęto się doszukiwać – uwaga – w kosmosie! Nowe badania
z użyciem najlepszych teleskopów i aparatury spektroskopowej wykazały,
że w przestrzeni kosmicznej możemy znaleźć sporo substancji
organicznej. Swego czasu furorę zrobiła wiadomość, że odkryto obłok
materii złożony z alkoholu. Rzecz jasna, nie jest to alkohol spożywczy,
czyli etylowy, lecz metanol, dla człowieka trucizna. Sporo też
w kosmosie odnajdziemy metanu. Przypomnijmy sobie na przykład skład
atmosfery naszych gazowych olbrzymów. Około 5% Jowiszowego „powietrza”
stanowią związki organiczne – w tym metan. Podaje się także, że skład
atmosfery tej planety odpowiada składowi pierwotnej materii, z której
uformował się nasz układ planetarny. Wynika z tego, że na Ziemi od
początku powinno znajdować się bardzo dużo związków organicznych. Te
zaś, poddane wysokim ciśnieniom i temperaturom panującym w skorupie
ziemskiej, przemieniły się w ropę naftową. Osobiście najbardziej podoba
mi się hipoteza kosmiczna, tak więc jej losy będę śledził
z zainteresowaniem.
Dlaczego ropa jest tak ważna,
dlaczego stała się podstawowym surowcem energetycznym? Tu odpowiedź
jest prosta. Cena. Tania w wydobyciu, tania w transporcie, tania
w przerobie, łatwa, więc i tania w stosowaniu. A do tego umożliwiająca
uzyskanie dużej ilości energii na jednostkę masy. Poniżej przedstawiam
tabelkę, którą sporządziłem, korzystając z internetowego kalkulatora energetycznego. Zebrałem w niej wartości energii, jakie otrzymamy, spalając po 1 kg surowców energetycznych.
Surowiec |
Stan skupienia |
Energia [MJ] |
Benzyna |
ciekły |
43,92 |
Olej napędowy |
ciekły |
45,72 |
Węgiel (antracyt) |
stały |
31,4 |
Metanol |
ciekły |
23,04 |
Gaz ziemny |
ciekły |
43,56 |
Wodór |
ciekły |
140,4 |
Zwróćcie,
proszę, uwagę na to, że jedynie ciekły wodór jest energetycznie
bardziej wydajny niż olej napędowy. Gaz ziemny dostarczy nam
porównywalną ilość energii, ale jego złoża są powiązane ze złożami ropy
naftowej i także się kiedyś wyczerpią. Poza tym w postaci gazowej
zajmuje dużo przestrzeni, a żeby go sensownie transportować, należy
wcześniej skroplić lub sprężyć, na co trzeba zużyć pewne ilości
energii. Metanol – surowiec, który można wytworzyć sztucznie –
i kopalny węgiel są mniej wydajne. Mam nadzieję, że tabelka jest
dostatecznym wyjaśnieniem strategicznej pozycji ropy naftowej.
Patrząc
na wyniki, jakie w tym „turnieju” uzyskał wodór, mogłoby się wydawać,
że należy jak najszybciej zastąpić nim inne paliwa. Ale nie ma tak
łatwo. Po pierwsze, należy sobie wytłumaczyć, skąd się bierze wodór.
Otóż uzyskuje się go z przerobu – tak, nie mylicie się – gazu ziemnego.
Co wymaga zużycia dużych ilości energii. Uzyskujemy w ten sposób wodór
w postaci gazowej. Zaś stosowanie samego wodoru niesie za sobą mnóstwo
problemów technicznych, jako że ma on nieprzyjemną właściwość tworzenia
z powietrzem mieszanin wybuchowych. Sami więc widzicie – po
uwzględnieniu tych problemów wodór nie wydaje się już tak idealnym
surowcem energetycznym. Ale jeszcze wrócimy do tego problemu.
Skoro
jesteśmy przy tabelce, wspomnijmy jeszcze o aspekcie ekologicznym. Aby
uzyskać energię z tych surowców, należy je spalić. Produktami spalania,
poza energią, są też związki chemiczne. Spalanie, jak pamiętamy
z lekcji chemii, to łączenie z tlenem, więc otrzymamy tlenki.
Węglowodory, jak sama nazwa wskazuje, składają się z węgla i wodoru.
Więc spalając je, otrzymujemy wodę i dwutlenek węgla. Woda to nie
problem, jednak wytwarzanie dwutlenku węgla jest aktualnie na
cenzurowanym. Co z tego wynika? Że spalając benzynę, węgiel, olej
napędowy, gaz ziemny czy metanol, zwiększamy ilość tego gazu
w atmosferze. A to według wszystkich ekologów jest złe. I znów pojawia
się wodór. Wszak przy jego spalaniu otrzymamy tylko wodę. Ale nie
zapominajmy o pewnym ważnym aspekcie związanym z otrzymywaniem
niektórych paliw, na przykład alkoholi. Wszak ich nie wydobywa się
w kopalniach, lecz wytwarza w znanym od tysiącleci procesie fermentacji
alkoholowej. A przerobić na metanol lub etanol można praktycznie
wszystkie odpadki roślinne. A rośliny, co z kolei wiemy z lekcji
biologii, w procesie fotosyntezy zużywają dwutlenek węgla i wytwarzają
tlen. Ocenia się więc, że spalanie alkoholi nie zwiększa nam ilości
tego złego gazu w atmosferze. Nie należy też zapominać, że koszt
wytworzenia litra spirytusu nie przekracza złotówki. Niby ideał.
A jednak ostatnio w krajach rozwijających się mnożą się protesty
przeciwko produkcji zbóż z przeznaczeniem na alkohol właśnie. Bogate
kraje zamykają swe rynki na produkty spożywcze z biedniejszych krajów
zaporowymi cłami, za to nie wahają się zamawiać w nich olbrzymich
ilości spirytusu z przeznaczeniem na dodatki do paliw. I w ten sposób
paliwa dla bogatych konkurują z żywnością dla biednych. Jednak
w przyszłości można to rozwiązać inaczej. Przejdźmy więc do zarysowania
pewnej wizji. Do rozwiązań bardziej szczegółowych. Oczami fantasty.
Ciężko
się zdecydować, od czego zacząć, więc, jako mieszkaniec Wybrzeża,
zacznę od morza, a dokładniej – od transportu morskiego. Cechą
gospodarki globalnej jest łatwość i niski koszt transportu towarów na
wielkie odległości. Jednym z najtańszych jest transport morski – jednak
zużywa też całkiem spore ilości oleju napędowego. Jakie widzę
możliwości zmniejszenia ograniczenia? Jest ich kilka. Rozwiązaniem
ekologicznym wydaje się skorzystanie z energii wiatru. Budowa
nowoczesnych transportowców wyposażonych w żagle pozwala na
zmniejszenie kosztów transportu o około 30%. Pojawiają się więc coraz
to nowe koncepcje konstrukcyjne. Ostatnio czytałem o bardzo
nietradycyjnym podejściu do żagli. O zastosowaniu latawców. Wielkie
latające skrzydła, których obsługa jest zupełnie zautomatyzowana, można
montować nawet na istniejących już jednostkach. A to dopiero początek.
Ciągły wzrost cen ropy będzie zaś świetnym bodźcem do inwestowania
w takie technologie.
Drugim rozwiązaniem jest całkowita
rezygnacja w transporcie morskim z paliw kopalnych i zastąpienie ich
reaktorami atomowymi. Taka koncepcja wydaje się mocno dyskusyjna. Już
widzę chór pseudoekologów krzyczących o morderczym promieniowaniu.
Tymczasem już nawet czołowi działacze Greenpeace zaczynają zmieniać
swój stosunek do energii atomowej. Wreszcie dotarło do nich, że to
czyste i bezpieczne źródło energii.
Tu pozwolę sobie na
małą historyczną dygresję. W czasach mojej młodości, w latach panowania
wrogiego systemu, kiedy tylko nadchodziła zima i pierwsze mrozy,
telewizja zaczynała mówić o osiągnięciach radzieckiego lodołamacza
Lenin w walce z lodem na torach wodnych w okolicach Leningradu. Co
w tym dziwnego? Otóż to, że ów Lenin, zwodowany już w 1957 roku, był
jednym z pierwszych cywilnych statków zasilanych energią atomową.
I pływał sobie przez wiele lat, służąc spokojnie i bezawaryjnie. Skoro
więc reaktory stosuje się z powodzeniem na konstrukcjach wojskowych,
dlaczego nie użyć ich na większą skalę w jednostkach cywilnych?
Oczywiście od razu pojawia się kwestia kosztów. Zbudowanie takiego
statku będzie droższe niż konstrukcji o napędzie tradycyjnym. Koszty
użytkowania zapewne też, na dzień dzisiejszy, będą wyższe. Ale jak się
nad tym głębiej zastanowić, ma to sens. Po pierwsze, ceny ropy będą
rosły. Po drugie, statek taki będzie „tankował” raz na kilka lat, co
zmniejszy koszty obsługi portowej, a także skróci czas postojów. To
pozwoli zwiększyć efektywność wykorzystania takiego środka transportu,
a to w dzisiejszych czasach ma wielkie znaczenie. Poza tym, wysokie
ceny są kwestią dnia dzisiejszego, w momencie kiedy wszystko to są
koncepcje rodem z SF. Ale jeśli już opracuje się odpowiednie
konstrukcje reaktorów, kiedy będą one budowane seryjnie, ceny powinny
spaść. Oczywiście pojawią się w tym momencie kwestie zaopatrzenia
w uran. Tego paliwa starczy jednak jeszcze na długo, a do tego jest ono
bardzo wydajne energetycznie. Nie do pominięcia jest też fakt, że rudy
uranu wydobywa się w stabilnych politycznie krajach. Poważnym problemem
staną się odpady, głównie zużyte pręty paliwowe. Ale liczę na to, że
nauka poradzi sobie i z tym.
Następny wielki odbiorca
ropy to transport drogowy. Tu zaś możliwości rysuje się całe mnóstwo.
Skupmy się na kilku najbardziej perspektywicznych.
Zdążyliśmy
już chyba zapomnieć, że najtańszym i najbardziej efektywnym
energetycznie środkiem transportu lądowego są koleje. Wszak większość
dzisiejszego transportu kolejowego to transport elektryczny. Upadek
naszego państwowego przewoźnika zdaje się być potwierdzeniem poglądów
o zmierzchu kolejnictwa. Nic bardziej błędnego. Problemy finansowe PKP
nie są spowodowane nieopłacalnością tej metody transportu, tylko
nieodpowiednim zarządzaniem i wykorzystaniem istniejącej
infrastruktury. Jest to wspaniały przykład na to, jak silne
i nastawione na ochronę praw pracowniczych związki zawodowe są w stanie
rozłożyć potencjalnie dochodową firmę. Blokowanie jakichkolwiek
redukcji zatrudnienia powoduje, że PKP przejada całe zyski, nie
inwestując w nowoczesność. Wystarczy przejechać się kilka razy
pociągami, aby zobaczyć: tabor kolejowy jest w opłakanym stanie,
torowiska wyeksploatowane. Kiedy zaczynałem studia, podróż ekspresem
„Słupia” z Gdyni do Warszawy Centralnej zajmowała cztery godziny.
Minęło trzynaście lat i ta sama trasa zajmuje już „Słupi” 50 minut
więcej. Dlaczego – przecież odległość między dwoma miastami się w tym
czasie nie zwiększyła? Za to pogorszył się stan torowisk, co
spowodowało ograniczenie maksymalnych dopuszczalnych prędkości na całej
trasie. I tak się dzieje w całym kraju. Tymczasem gdyby wyremontować
i rozwinąć sieć kolejową, rozbudowując stacje z funkcjonalnymi rampami
przeładunkowymi, można by sporą część transportu przenieść na tory.
Powodem, dla którego tak zwane TIR-y wygrywają z koleją, nie są bowiem
niższe koszty, a brak problemów z załadunkiem. Kolejowa sieć stacji
przeładunkowych i towarowych jest zupełnie niedostosowana do
dzisiejszych warunków działania przemysłu – jest reliktem PRL-owskiego
kultu przemysłu ciężkiego i surowcowego. Tak więc rozbudowa
i modernizacja takiej sieci umożliwiłaby zmniejszenie zużycia benzyny
i oleju napędowego, o co nam wszak chodzi.
Nie wszystko
jednak da się przerzucić na tory. Ale zostańmy dalej przy prądzie.
Jeszcze dwadzieścia lat temu transport komunalny w wielu naszych
miastach także działał na prąd. Niestety, ostatnie lata przyniosły
prawie całkowite wyeliminowanie trolejbusów z ulic i zastępowanie ich
autobusami. Wydawało się bowiem, że tak będzie sprawniej, taniej
i szybciej. Czy aby na pewno? Gdynia jest tu jednym z nielicznych
wyjątków. Systematycznie i konsekwentnie rozbudowuje się tu
infrastrukturę elektryczną nad drogami. Obecnie funkcjonuje u nas
kilkanaście linii trolejbusowych, dodawane są wciąż nowe, zaś
istniejące wydłużają swe trasy. Pojawiają się nowoczesne,
niskopodłogowe „trajtki”. Buduje się nowe zajezdnie. Ciche,
ekologiczne, niezawodne – czego więcej chcieć od środków transportu
miejskiego? Nic więc dziwnego, że w ogólnomiejskiej ankiecie dotyczącej
perspektyw rozwoju komunikacji zdecydowana większość ankietowanych
opowiedziała się za dalszym rozwojem linii trolejbusowych. Oczywiście
pociąga to za sobą spore inwestycje na budowę sieci i zakup „trajtków”
na początku, ale później przynosi już tylko oszczędności.
Aktualnie
ruch w miastach to głównie samochody osobowe. Polacy się zmotoryzowali
jak nigdy dotąd i widać to w codziennych korkach. Samochody z jedną
osobą w środku spalają codziennie olbrzymie ilości paliw. O stresie
przy szukaniu miejsc parkingowych nie wspominając. Rozwiązaniem tego
problemu powinna być dobrze działająca i rozwinięta sieć transportu
miejskiego. Szybkie tramwaje, trolejbusy, autobusy na gaz ziemny,
koleje miejskie, to wszystko elementy, z których powinno się
konstruować ekologiczny i oszczędzającą naszą cenną ropę system
transportowy. Ale to nie wystarczy – należy jeszcze wprowadzać bodźce
powodujące, że ludzie będą w większym stopniu korzystać z takiego
transportu. W niektórych miastach wchodzi aktualnie w życie koncepcja
„parkuj i jedź”. Zabawa polega na tym, aby mieszkańcy przedmieść czy
dalej położonych miejscowości, dojeżdżający codziennie od centrum, nie
blokowali miasta. Gwarantuje im się miejsca na parkingach
umiejscowionych na obrzeżach miast blisko węzłów komunikacji miejskiej.
Skorzystanie z takiego parkingu jest jednocześnie bezpłatnym biletem na
autobus czy tramwaj. Sprytne, prawda? To krok w dobrym kierunku.
Oczywiście nie zadziała bez sprawnych akcji promocyjnych i edukacyjnych.
No
dobrze – wprowadźmy gdzie się da pojazdy na prąd czy tramwaje, ale
przecież to możliwe jest do realizacji jedynie w miastach. A co
z resztą? Tu też rysuje się mnóstwo możliwości. Politycy Samoobrony już
chyba wszystkim zobrzydzili koncepcję biopaliw, ale sprawa warta jest
rozważenia. Oczywiście nie w takiej, jak się obecnie proponuje, formie.
Olej rzepakowy lub etanol, dolewane przymusowo do paliw, które
wprowadzamy do naszych, nieprzystosowanych do tego silników, mogą
powodować spore straty. Nie zapominajmy bowiem, że w pogoni za
obniżaniem zużycia paliw konstruktorzy motorów optymalizują je pod
kątem ściśle określonego paliwa. Kiedy kupowałem samochód, wdałem się
w ciekawą rozmowę z dealerem. Zwrócił mi uwagę, że silnik wysokoprężny
w moim samochodzie jest konstrukcją starszą i nie powinien mieć
problemów z biopaliwami. Jednak gdybym kupował nowszy model, mógłbym
lać do niego jedynie paliwa pochodzące z rafinacji ropy naftowej.
Dlaczego? Ponieważ kanaliki wtryskowe są w nowych konstrukcjach tak
wąskie, że zaczyna grać sporą rolę lepkość paliwa i wielkość
cząsteczek. Olej rzepakowy jest tak różny od oleju napędowego, że
potrafi w pewnych sytuacjach zapychać kanaliki wtrysku, co powoduje
spadek mocy i problemy z silnikami. I to ma sens. Wydawać się więc
może, że biopaliwa to ślepa uliczka. A jednak jestem ich wielkim
zwolennikiem. Jeżeli mają niszczyć nasze silniki, pozostaje jedno
wyjście – zmienić silniki. Gdyby na stacjach paliwowych pojawiło się
paliwo całkowicie biologicznego pochodzenia, o ściśle określonych
parametrach i niższej niż tradycyjne cenie, to firmy samochodowe od
razu skonstruują silnik wyspecjalizowany w jego spalaniu. I mamy
problem z głowy. Nie mam nic przeciwko jeżdżeniu na rzepaku czy
spirytusie, niech jednak silnik w moim pojeździe będzie do tego
przystosowany.
Zatrzymajmy się na dłużej przy biopaliwach
i omówmy następnych kilka problemów. Podczas kiedy etanol da się
produkować z odpadków, z rzepakiem sprawa nie jest już taka prosta. Ta
najpopularniejsza u nas rodzina oleista nie jest łatwa w uprawie. Na
stronach www.biodiesel.pl
znalazłem wyliczenia, z których wynika, że na 1ha można zarobić około
640 złotych, z czego większa część to dotacje różnego typu. I tu jest
wielkie pole do popisu dla współczesnej nauki, a zwłaszcza inżynierii
genetycznej. Oczami wyobraźni widzę hybrydę rzepaku, będącą rośliną
wieloletnią (raz posiany będzie dawał plony przez kilka lat), odporną
na choroby i pasożyty, asymilującą azot z powietrza (mniejsze nakłady
na nawozy sztuczne) i ze znacznie zwiększonymi plonami. Wiem, wiem.
Transgeniczne rośliny także są na cenzurowanym – ich wpływ na nasze
organizmy nie jest zbadany, dlatego należy zakazać ich hodowli. Ale tu
nie będziemy produkować żywności, a paliwo. Więc nie powinno być zbyt
wiele protestów – tym bardziej że w ten sposób spełnimy sny ekologów
o odnawialnym całkowicie paliwie, nie zaburzającym bilansu tlenowego
w środowisku. A że można by w ten sposób dać zarobić państwom
rozwijającym się, to bonusowa korzyść.
Podobne zmiany
widziałbym także w produkcji etanolu na paliwa. Transgeniczne drożdże
potrafiące przerabiać na alkohol słomę, trociny, obierki ziemniaczane,
tekturowe pudełka i co tylko traktujemy jako odpad. Koszt uzyskania
takiego paliwa byłby niewielki, jako że i tak korzystalibyśmy z odpadów
– surowców, wydawałoby się, bezwartościowych.
I tak
doszliśmy do wodoru, nazywanego paliwem przyszłości. Tu niestety zbyt
optymistyczny nie będę. Widzę bowiem więcej problemów z nim związanych
niż korzyści. Niektórzy ekolodzy roztaczają wizję gospodarki
energetycznej opartej prawie w całości na wodorze. Wodór w silnikach
samochodów, wodór do ogrzewania mieszkań, wodór wszędzie. I niby
wszystko gra, każdy ma sobie we własnym zakresie produkować wodór,
magazynując w ten sposób energię pozyskaną ze źródeł odnawialnych,
takich jak wiatr czy woda. Elektrownia w każdym domu! Kiedy wiatr
wieje, przydomowy wiatrak produkuje nam prąd, który zużywamy do
funkcjonowania bieżącego, zaś nadwyżki kierujemy na produkcję wodoru.
Kiedy wiatru nie ma, spalamy tak uzyskany gaz i również uzyskujemy
prąd. Niby wszystko pięknie, jednak jak dla mnie to jedna wielka
utopia. Pomijając koszty instalacji wiatrowych i pieców do spalania
wodoru, całość nie domyka się energetycznie. Za duże straty.
Elektrownie wiatrowe o małych rozmiarach nie mają zbyt dużej
sprawności. Produkcja wodoru metodą elektrolizy wody także jest
niewydajna i strasznie energożerna. Wodór taki musimy sprężyć, aby go
sensownie przechowywać. Następnie trzeba go spalić, aby odzyskać
energię w nim zgromadzoną. Sprawność takich instalacji także nie jest
wysoka, zaś stosowanie dosyć niebezpieczne. Jednym słowem –
odzyskalibyśmy z takiego cyklu jedynie ułamek energii, którą w niego
włożyliśmy. A to sprawia, że całość jest dosyć wątpliwa ekonomicznie –
bo o kosztach całej instalacji jeszcze nie wspomnieliśmy. Jakie wielkie
musiałyby być oszczędności na energii, żeby zamortyzować zakup
wiatraka, sprężarek, zbiorników ciśnieniowych, pieców i małej
elektrowni termicznej.
Wodór można uzyskiwać innymi
metodami, bardziej wydajnymi. Ale do tego używa się metanu bądź ropy
naftowej, zaś produktem ubocznym jest dwutlenek węgla – tak więc nie
rozwiązuje to naszego problemu. Nie dość, że zużywamy cenne surowce, to
jeszcze produkujemy zakazany dwutlenek węgla. Jedyne rozwiązanie, jakie
widzę w tej sytuacji, to znów inżynieria genetyczna. Bakterie lub
rośliny potrafiące w swoim metabolizmie produkować wodór, tak jak
dzisiaj robią to z tlenem. Ale tu opór ekologów może być bardzo duży.
Tak samo jak ryzyko wydostania się takich organizmów na wolność
i zaburzenie normalnego środowiska.
Następna sprawa to
ogrzewanie. Przyzwyczailiśmy się do ciepła kaloryferów i nie
zrezygnujemy chętnie z tego wynalazku. A czym domy ogrzewamy? Węgiel,
olej opałowy, gaz ziemny – to najpopularniejsze surowce energetyczne.
Czym je zastąpić? Rozwiązań jest kilka. Najważniejsze to minimalizacja
zużycia energii. Stosowanie izolacji cieplnej, wymienników ciepła,
ogrzewania wstępnego powietrza przepuszczanego przez grunt – to tylko
kilka metod pozwalających znacznie ograniczyć ilość energii potrzebnej
do ogrzania naszych siedlisk. Ale cały czas tę energię trzeba
dostarczać. Tu zaś metody są co najmniej trzy. Pierwsza to klasyczne
spalanie – piece opalane jednak nie naszymi drogimi surowcami,
a różnymi odpadami. Słoma, brykiety, trociny, itp. To już działa
i użytkownicy są raczej zadowoleni. Czujny czytelnik zawoła jednak –
zaraz, zaraz! Przecież mieliśmy te odpady stosować do produkcji paliw!
I będzie miał nasz czytelnik całkowitą rację – materiały te można
stosować dzisiaj, kiedy podaż przekracza popyt. Więc może to być co
najwyżej uzupełnienie innego systemu. I tu dochodzimy do prądu. No tak,
ale to przecież aktualnie chyba najdroższa metoda ogrzewania mieszkań.
Z jednej strony tak, z drugiej już niekoniecznie. Przecież nie
proponuję tu używania niskoefektywnych spiral grzejnych. Ja proponuję
ogrzewanie geotermalne. Na czym to cudo polega? Otóż koncepcje są dwie.
W miejscach, gdzie znajdują się łatwo dostępne gorące źródła, nie ma
problemu. Buduje się instalację, która naturalnie podgrzaną wodę zużywa
do nagrzania nam mieszkań. Nie bezpośrednio rzecz jasna, a przez system
wymienników ciepła. Ale nie wszyscy mają szczęście mieszkać na
Islandii. I tu rozwiązaniem są pompy ciepła. W skrócie: to urządzenia,
które potrafią „wyciągnąć” ciepło z ziemi. Zakopane na odpowiedniej
głębokości urządzenie zasilamy prądem, ono zaś dostarcza nam ciepło.
Jak dobrze wiemy z lekcji geografii, im głębiej pod powierzchnią ziemi,
tym cieplej. I właśnie różnice temperatur wykorzystuje nasza maszyna.
Jednak jej sprawność zależy w bardzo dużym stopniu od temperatury na
dnie odwiertu – im cieplej na dole, tym mniej prądu trzeba włożyć, aby
uzyskać ciepło. Zwykłe instalacje, produkowane seryjnie, umożliwiają
uzyskanie sprawności rzędu 3 do 6. Oznacza to, że na każdy kilowat
włożony w pracę urządzenia możemy uzyskać od 3 do 6 kilowatów w postaci
energii cieplnej. A to już pozwala znacznie ograniczyć koszty takiego
ogrzewania i czyni z tej metody źródło energii konkurencyjne
z ogrzewaniem na olej opałowy. A gdyby zainwestować w instalacje
większe, zbiorcze, a zatem i sięgające głębiej? Im głębiej, tym
cieplej, a im cieplej, tym wyższa wydajność takich systemów. Koło się
zamyka, droga do oszczędności paliw kopalnych stoi przed nami otworem.
Trzecia
droga to wykorzystanie darmowej energii, głównie słonecznej. Podczas
podróży do Grecji zauważyłem, że na każdym dachu znajdują się
tajemnicze, ciemne obiekty. Bliższe oględziny wykazały, że to
najróżniejsze konstrukcje kolektorów ciepła. Duża ilość słońca
powoduje, że ogrzanie wody lub mieszkania to na południu bardzo tania
sprawa. U nas niestety nie jest tak łatwo, dni słonecznych jest
niewiele – ale nawet zimą można w ten sposób ogrzać wodę do mycia.
A takich metod ekologicznego wykorzystania energii jest mnóstwo. Rzecz
jasna najlepsze efekty dałoby nam mieszanie tych metod. Pompa ciepła da
nam oszczędności, ale kiedy na dachu będzie jeszcze kolektor ciepła, to
bieżące koszty użytkowania powinny być już minimalne. I nie zużywamy do
tego ani grama ropy naftowej.
Jednym z największych
odbiorców naszych kopalin jest jednak przemysł. I tu metod oszczędności
nie znajdziemy wiele. Największe możliwości widzę w zamianie surowców
energetycznych i wprowadzeniu na miejsce ropy czy gazu, energii
elektrycznej. Nie będzie to jednak łatwe i możliwe do przeprowadzenia,
dopóki koszty tych surowców nie osiągną poziomu cen prądu lub je
przewyższą. Dopiero to da odpowiedni impuls do szukania takich
rozwiązań. Ale i tu są korzystne symptomy. Do produkcji stali zużywa
się wielkie ilości węgla, jednak tam, gdzie jest to możliwe, stal jest
powoli wypierana przez aluminium i tworzywa wielkocząsteczkowe.
Aluminium ma zwłaszcza duże znaczenie, gdyż w procesie jego wytwarzania
stosuje się metody elektrolityczne, więc zużycie paliw kopalnych jest
minimalne.
Produkcja tworzyw to zupełnie inna historia.
Tu surowcem podstawowym są węglowodory, a ich najlepszym źródłem jest
ropa naftowa. Tego nie przeskoczymy – chyba że drogą inżynierii
genetycznej wyprodukujemy organizmy wytwarzające duże ilości prostych
związków organicznych. Gdyby jednak udało się ograniczyć znacznie
zużycie ropy na cele paliwowe i energetyczne, wówczas zapasów tego
surowca starczyłoby dla przemysłu chemicznego na setki lat. To zaś
dałoby czas na szukanie nowych, lepszych rozwiązań w tej kwestii.
Dodatkowo większy nacisk należałoby położyć na odzyskiwanie surowców
z odpadów, czyli tak zwany recykling. Tutaj nie mamy się czym
pochwalić. Ponowne przetwarzanie tworzyw wielkocząsteczkowych nie jest
naszą mocną stroną. Znów przyczyną są koszty – wyprodukowanie
przykładowego polietylenu z surowców podstawowych jest zdecydowanie
tańsze niż przetwarzanie już wyprodukowanego. Jednak kiedy ceny na
surowce pójdą w górę, sytuacja powinna się zmienić.
I w ten
sposób dotarliśmy do wspólnego mianownika dla wszystkich chyba
wymienionych zjawisk. Ale skąd brać prąd, żeby wszystko napędzać,
podgrzewać, obrabiać? Wszak trolejbusy, kolej, pompy ciepła, produkcja
aluminium wymagają energii elektrycznej. A tę w dużej mierze uzyskujemy
ze spalania węgla, gazu ziemnego czy ropy naftowej. Jak sobie poradzić
z tym problemem? I znów możliwości jest kilka, a najlepszym
rozwiązaniem wydaje się połączenie wszystkich razem.
Należy
rozwijać małe, lokalne elektrownie. Wodne na rzeczkach, wiatrowe
w miejscach do tego odpowiednich, słoneczne na południu. Nie rozwiąże
to naszych problemów, ale stworzy alternatywny system zasilania,
umożliwiający przetrwanie mniejszych społeczności w wypadku problemów
z globalnym zasilaniem. Bo nie unikniemy chyba jednak budowy systemu
energetycznego w oparciu o wielkie elektrownie, zapewne atomowe. Dopóki
czysta i bezpieczna energia – pochodząca z fuzji pierwiastków lekkich –
pozostaje w sferze marzeń, to właśnie energia jądrowa pozostaje
najczystszą i najbezpieczniejszą metodą pozyskiwania elektryczności.
Sieć nowoczesnych elektrowni zapewni nam wystarczalność energetyczną na
długie lata i pozwoli nie przejmować się owym tajemniczym „peak oil”.
Nie
wspomniałem w powyższym tekście o wszystkich możliwościach, jakie
uważam za prawdopodobne i sensowne. Za długo by to trwało. Nie
wspomniałem o przejściu w transporcie samochodowym na prąd, o genialnym
wynalazku ogniw paliwowych. O silnikach na wodór, o sterowcach, itp.
Myślę jednak, że wystarczająco naświetliłem swój punkt widzenia na
potencjalne drogi rozwoju, na możliwości poradzenia sobie w świecie
z bardzo drogą ropą naftową.
Czas na podsumowanie tej
przydługiej opowieści. Czy powinniśmy demonizować wzrost cen ropy
naftowej na światowych giełdach surowców? Według mnie nie. Podwyżki
muszą zainicjować badania nad metodami oszczędzania i zastępowania
naszego czarnego, płynnego złota innymi mediami. Siła ekonomii w tym
wypadku jest nie do zatrzymania, nawet lobby producentów i przetwórców
ropy nie jest w stanie tego procesu zatrzymać. Już teraz producenci
samochodów licytują się wynikami w testach spalania, zaś hybrydowa
Toyota Prius zrobiła oszałamiającą karierę. To dobre znaki.
Długookresowe prognozy przewidujące wzrost ceny baryłki ropy do poziomu
stu dolarów też zapewne potrząsnęły niejednym biurem konstrukcyjnym czy
laboratorium badawczym. Myślę, że wyścig po nowe technologie już się
rozpoczął, a jego efekty za kilka lat zaczną być widoczne. Dlatego też
ja zasypiam spokojnie. Świat się zmieni, rzeczywistość, jaką znamy,
odejdzie, ale nienormalnością byłaby próba zatrzymania tego procesu.
Rządy, społeczeństwa, gospodarka zmieniają się ciągle od tysięcy lat
i nie można temu zaradzić. Świat naszego dzieciństwa nie będzie podobny
do świata dzieciństwa naszych dzieci. Fantasta nie powinien się tego
bać, powinien to rozumieć i akceptować. A że niektórzy wykorzystują to,
by zarobić? No cóż – tak już jest ten nasz świat skonstruowany, że
sprzedawanie strachu to świetny interes. Ja się do tego jednak nie
dokładam, czego i Wam życzę!
|
|